sobota, 15 listopada 2008

Część I:Rozdział V

Witam po dłuższej przerwie. Wen mi się trochę zbuntował na SH i aktualnie wiszę nad Beznadziejnym. Też się chłopakowi coś od życia należy.
Coś się zaczyna dziać i to coś konkretnego... zapraszam do komentowania.



Rozdział V


„Miecze skrzyżowane”


Harrier rozglądał się uważnie, usiłując dostrzec jakiekolwiek nieprawidłowości. Kilku ludzi wpadło z rana do kwater rycerzy informując, że dostrzeżono w okolicy śmigacze z całą pewnością należące do szponów. Pewien starzec upierał się nawet, że oddano salwę do jego kurnika, ale żaden z pozostałych Rex Guardians nie był w stanie powiedzieć, dlaczego Cykloniści mogli żywić personalną urazę do drobiu.
Postanowili więc to zignorować i zając się samymi natrętami. Trzeba wyrównać rachunki. Nie dość, że ich oszukali, to jeszcze cholerny Dark Ace podbił mu oko. Ciemnofioletowe limo zdecydowanie nie wpływało na poprawę wyglądu Harriera, a on lubił wyglądać dobrze.
Nawet ucieszył się, gdy dostrzegł w oddali ostre, ordynarne kształty cyklopskich pojazdów. Nie miały w sobie absolutnie nic z gracji i subtelności tradycyjnych modeli. Pełne ostrych krawędzi, ciężkie i monstrualne, nastawione na walkę w każdym calu swojej konstrukcji. Także taką polegającą na staranowaniu i zmiażdżeniu przeciwnika.
Harrier skrzywił się, wspominając sromotną porażkę, po czym dał znak drużynie. Rozdzielili się, okrążając przeciwnika.

***

- Nadal nie rozumiem, dlaczego my latamy, do ciężkiej cholery, w kółko! – Goshawk łypnął spode łba na dowódcę, po czym znów wbił wzrok przed siebie. I zrzędził dalej. – To jest absolutnie, kompletnie bez sensu…
Dark Ace puszczał wszystkie uwagi mimo uszu. Zdążył się przyzwyczaić do gderania mężczyzny, przy którym chmura gradowa wyglądała niczym szczyt optymizmu. Był niezłym wojownikiem, pomimo tego, że do absolutnie wszystkiego odnosił się z charakterystycznym tylko sobie fatalizmem, graniczącym z rezygnacją. Od czasu do czasu łapał się na wypatrywaniu u Goshawka cech fizycznych właściwych Merbom, ale niczego nie mógł się dopatrzeć.
Rozejrzał się z pozoru obojętnie i zaklął w duchu. Obrońcy Terry, psia ich mać, oni tu inwazję w miniaturze odstawiają, a zgrai idiotów udających bohaterów i latających na zabytkowym sprzęcie jak nie było, tak nie ma.

Nie był do końca pewien, ile razy okrążyli ten wystający ponad chmury kawałek gruntu, ale zaczął się poważnie zastanawiać nad wywieszeniem jakiegoś transparentu, lub wypisaniem w powietrzu pary wulgaryzmów za pomocą barwnego dymu. W zasadzie szczeniackie zagranie, ale powoli dochodził do wniosku, że inaczej nie da rady.
Zaczynał się już powoli godzić z utratą jakiejkolwiek reputacji i nawet układał w myślach możliwie krótki i treściwy przekaz na temat tego, kim były matki Rex Guardians, ale wtedy na niebie zalśnił pierwszy z idiotycznych, dwuskrzydłych i złocistych wraków, z których tutejsi rycerze byli tacy dumni.
Jakoś zdołał powstrzymać westchnienie ulgi.
Gdy spomiędzy puchatych obłoków wyłonił się zabytkowy niszczyciel, mimowolnie się wyszczerzył.
- Pilnować mi maszyny – polecił krótko ludziom.
- Jesteś pewien? – Leery, niski i szczupły młodzieniec o ogorzałej cerze uniósł pytająco brew.
- Masz odwagę negować moje rozkazy?- burknął Ace.
- Nie, no skąd! – pośpiesznie zaprzeczył. – Nie to, żebym się bał, czy coś, ale… no wiesz… tak jakby… mają przewagę ilościową.
- Wszystko zostało zaplanowane. A ty musisz się z tym pogodzić. Albo użyć spadochronu i zafundować sobie miły spacer po Pustkowiach.
Goshawk wzruszył tylko ramionami. Przewaga, nie przewaga, rozkaz jest rozkaz.
Leery wymamrotał tylko coś pod nosem i wlepił swoje cudaczne dwukolorowe oczy w horyzont. Brązowo-zielone spojrzenie przeważnie wprawiało rozmówcę w konsternację.
W przeciwieństwie do większości Szponów nie wpadali w panikę na sam widok Ace`a. Owszem, wzbudzał w nich respekt i owszem, doskonale zdawali sobie sprawę, że był niebezpieczny.
Znali go jednak lepiej od innych i wiedzieli, na co sobie mogą pozwolić. Lepiej… zdaniem Goshawka to słowo nie oddawało sytuacji. Nikt nie wiedział, co tak naprawdę dzieje się w głowie dowódcy, nie znał jego motywów ani pragnień. I nikogo to specjalnie nie obchodziło. Byli żołnierzami. Żołnierze mają wypełniać rozkazy. Taka była ich rola i ich miejsce.

Harrier wychylił się przez barierkę i zmrużył oczy, w końcu uśmiechnął się z kpiną.
- Trzech – rzekł i założył ręce na piersi. – Tylko trzech… Dark Ace za nisko nas ceni.
Gdzieś wśród chmur znajdowały się ścigacze jego ludzi. Cykloniści mieli odciętą drogę ucieczki.
Wbrew jego oczekiwaniom nie wpadli w panikę, nie przyspieszyli też. Tempem niemalże leniwym zbliżali się do statku Rex Guardians.
- I znowu się spotykamy, Dark Ace! – wykrzyknął Harrier. – Tym razem nie ujdziesz z życiem i zapłacisz za to, że nas oszukałeś!
Chciał coś jeszcze dodać, ale zauważył, że złowrogi Cyklonista przewrócił oczyma i aż go zatkało z wściekłości.
- Stań do walki, jeżeli masz odwagę! – wycharczał tylko.
Dark Ace skłonił się z przesadną grzecznością, uśmiechając złośliwie.
Powolnym, wyćwiczonym i wydającym się nieco nienaturalnym, wręcz mechanicznym ruchem dobył miecza i aktywował kryształ. Czekał, ciągle z uśmiechem przyklejonym do twarzy, wpatrując się w przeciwnika.
Harrier zgrzytnął zębami. Prosty kindżał*, jakiego od wielu pokoleń używali wszyscy Rex Guardians, rozbłysł złocistym światłem, które uwydatniło staranne zdobienia pokrywające ostrze. W porównaniu z nim monstrualnej wielkości broń Ace`a wyglądała topornie i wulgarnie, niczym zapaśnik postawiony obok tancerki.
Nie znaczyło to jednak, że był mniej skuteczny.
Harrier zamachnął się mieczem, tnąc na odlew. Czerwonooki błyskawicznie uniósł rękę, z dziecięcą łatwością blokując cios, jakby jego miecz był zabawką, a nie monstrualnym narzędziem mordu. Rycerz cofnął się o krok, wyprowadził kolejny cios, markując pchnięcie. Ace po prostu się odsunął, schodząc z drogi, a szkarłatne ostrze śmignęło w górę, zbijając miecz przeciwnika z toru. A potem sam zaatakował, z gwałtownością i furią nawałnicy. Harrier odskoczył, miecz zagłębił się w żelaznym pancerzu statku, jak gdyby solidny kawał blachy nie stanowił dla niego jakiejkolwiek bariery.
Wykorzystał moment i wyprowadził kolejne pchnięcie, zmuszając przeciwnika do odsunięcia się od broni. Cyklonista przez moment całkowicie bezbronny uśmiechnął się w zatrważający sposób, po czym rzucił w stronę zaskoczonego rycerza, całkowicie ignorują wzniesiony do ciosu kindżał. Gwałtownym ruchem wyszarpnął miecz z trzewi statku i w ostatniej chwili obrócił się, zbijając cios. Stał teraz opierając się plecami o barierkę, mając naprzeciwko siebie wroga w znacznie korzystniejszej sytuacji. Szach.
- Ty i twoi ludzie jesteście okrążeni – wydyszał wściekle Harrier. – Możecie tylko poddać się albo skoczyć licząc na szybką śmierć na Pustkowiach.
- Ty wiesz co? – Ace uśmiechnął się ironicznie unosząc jedną brew. Uczucie deja vú było wszechogarniające. – To ja chyba skoczę.
Harrier Wytrzeszczył oczy, widząc jak jego przeciwnik zwinnie przesadza barierkę i znika za nią. Podbiegł i wychylił się, wypatrując spadającego ku własnej zgubie ciemnego kształtu, lub jaskrawych kolorów spadochronu. Zamiast tego zobaczył podeszwy. A potem wszystkie gwiazdy na niebie, a w nich swoją przyszłość.
- Wychylanie się przez barierkę jest niedozwolone, wiesz? – mruknął Ace, rozcierając rękę. Wcześniej zdołał zauważyć, że w niewidocznym z góry miejscu statek miał wygodną ramę, za którą można było chwycić, co też wykorzystał. Tak samo jak nieodpartą chęć obserwowania czyjegoś lotu bez śmigacza.
Chociaż nie był to aż tak dobry pomysł. Prawie sobie wyłamał rękę w łokciu, gdy błyskawicznie wybijał się do skoku z powrotem na górę.
Krytycznie ocenił stan nieprzytomnego rycerza. Siniak na twarzy zostanie mu szalenie wręcz interesujący. Ale poza tym chyba nic szczególnego.
I dobrze.
Potrzebował żywego i przechwalającego się przegonieniem Cyklonistów Harriera, a nie bardzo martwego Harriera. Z martwych nigdy nie było pożytku, za to zdumiewająco wiele kłopotów. Trzeba było coś zrobić z ciałem, bo z czasem zaczynało śmierdzieć, odpowiadać na serie głupich pytań, wysłuchiwać bzdurnych domysłów, odpierać równie głupie vendetty tych, którzy poczuli się urażeni wysłaniem kogoś na tamten świat…
Poza tym trupy nie gadały. A długi język i przechwałki, które Rex Guardians uwielbiali idealnie się nadawały do tego, co Ace miał zamiar osiągnąć.
Obszedł mężczyznę powoli, zdecydowanie zbyt powoli jak na swój gust, dając mu czas na odzyskanie przytomności i przynajmniej w przybliżeniu na skoncentrowaniu wzroku na tyle, żeby mógł go poznać.
Następnie dał swoim ludziom znak ręką, skłonił się dwornie przed usiłującym podnieść się Harrierem i wyskoczył poza barierkę.

***

- Pełne glorii i chwały zwycięstwo – sarknął Leery.
- Zamknij się – fuknął Ace.
I nie wyrzucił przy tym podwładnego z siodła. Zgodnie spojrzeli na niego jak na nie z pełna rozumu. Przeważnie jeżeli cokolwiek nie wychodziło wpadał w prawdziwie morderczy humor i biada temu, kto nieopatrznie znalazł się na jego drodze, lub wypowiedział nieodpowiednie słowo. Tymczasem nie wydawał się być w specjalnie złym nastroju, mimo że Terrę Rex opuszczali dosyć pospiesznie, oddając od czasu do czasu strzały w stronę staroświeckich ścigaczy, których właściciele puszyli się jak dorodne kwoki domniemanym zwycięstwem.
- Przecież moglibyśmy… - zaczął Leery.
- A właśnie, że nie – uciął Dark Ace, odwracając głowę w jego stronę. – Mamy inne instrukcje.
- Chcesz przez to powiedzieć, że rozkazano nam dobić ostatni gwóźdź do trumny reputacji Szponów? – Goshawk uniósł chłodne, błękitne oczy i spojrzał w twarz dowódcy. Uniósł brwi, widocznie zauważywszy coś niewidocznego dla innych. – Ale jaja…
- Tak, mamy dobić reputację. Mnie też się to niezbyt podoba, ale słabego przeciwnika wszyscy lekceważą. Możemy to wykorzystać.
- Uznają, że szkoda na nas marnować czas – mruknął Leery. – A my wtedy ukręcimy im łeb.
- Ukręcimy – potwierdził Dark Ace, wpatrując się z nieodgadnionym wyrazem twarzy w horyzont.

***

Piper przetarła oczy i przewróciła kolejną stronę atlasu. Finn ze zdumiewającą i niespotykaną u niego cierpliwością wertował przewodniki turystyczne, raz po raz unosząc głowę i porównując zdjęcia z tym, co udało się wychwycić na stop-klatce dającej najostrzejszy obraz okna.
- Mógłby wysłać nam kartkę pocztową z pozdrowieniami gdziekolwiek są, to by ułatwiło sprawę – wymamrotał, rzucając tomik na rosnący nieuporządkowany stosik innych, już przejrzanych, a teraz mnących się w kącie, razem z kilkoma mapami i przewodnikiem po restauracjach, który należał do Junko. Na szczycie umościł się Radarr, przeglądając stary atlas historyczny.
- Finn… - jęknęła, spoglądając na niego karcąco.
- Wiem, wiem… - wymamrotał, odwracając wzrok. – Po prostu mam wrażenie, że tracimy czas, tyle nad tym siedzimy i ciągle nic.
- Nikt nie spodziewał się, żeby bazy wypadowe Cyklonistów były specjalnie popularne – oparła głowę na dłoni i przewróciła kolejną stronę z barwnymi fotografiami. No i potrzeba czasu, żeby doprowadzić Condora do stanu używalności…
- O statek bym się akurat nie martwił, zarwała nockę – wymamrotał. – Wstałem w nocy pójść się napić i zapytałem, co ona robi o tej porze…
- A co ona na to?
- Mogę nie powtarzać? – spojrzał na nią żałośnie, mimowolnie pąsowiejąc. Słownictwo Galeny obejmowało bardzo szeroki zakres pojęć z gatunku tych, których raczej nie powinno się poruszać w mieszanym towarzystwie.
- Możesz – uśmiechnęła się lekko. – Ale jak tak dalej pójdzie, to popadamy ze zmęczenia, wszyscy, jak jeden mąż. Nikt nawet nie myśli o spaniu, więc Junko tłucze coś całodobowo, a Aerrow lata po statku w te i we wte, nadzorując wszystko i pomagając wszędzie, gdzie się da…
- No to trudno, Cykloniści ulegną potędze oddziału zombie – zażartował.
Spojrzała na niego groźnie.
- No co, no co… - wymamrotał i zagrzebał się z powrotem w przewodniku.
Miała wielką ochotę skomentować jego głupie żarciki, ale wtedy Radarr wydał z siebie zwycięski okrzyk, stając na chwiejnym stosie książek i broszurek, zwycięsko dzierżąc stare tomiszcze. Konstrukcja pod nim zadrżała i osunęła się, w tumanie kurzu.
- Radarr? Znalazłeś? – zapytała drżącym głosem.
Odpowiedział jej radosny skrzek, zakończony kichnięciem.
Z okrzykiem szczęścia rzuciła się do kąta, uściskała zakurzonego bohatera chwili, zabrała mu przewodnik, uściskała zaskoczonego Finna, po czym praktycznie rzuciła stare tomiszcze na stolik i zagłębiła się w lekturze.
Blondyn zamrugał oszołomiony, po czym spojrzał na Radarra, który tylko wzruszył ramionami i kichnął po raz kolejny.
- W roku… nie, historyczna treść nas nie obchodzi… potem założono fort – uniosła oczy znad książki. – Jeżeli to jeszcze stoi, to z całą pewnością tam!
- Czytaj dalej – mimowolnie zerknął jej przez ramię. W innych okolicznościach skomentowałaby jego nagłe zainteresowanie słowem pisanym, ale teraz nie miała na to ani czasu, ani ochoty.
- …założono fort, co sprawiło, że przez następne sześćdziesiąt lat Terra Greymount stała się przyczółkiem Podniebnych Rycerzy…
- To dlaczego teraz tam są Cykloniści? – zamrugał zdezorientowany.
- Bo to podbili – pokazała mu palcem ustęp w książce. – Czterysta lat temu. Musimy powiedzieć reszcie!
Finn przytaknął, ale nie miał już za bardzo komu. Piper wybiegła z pokoju, popisując się podziwu godną żywotnością jak na czwartą nad ranem.
- Dziewczyny – mruknął, spoglądając na ziewającego Radarra, po czym mimowolnie zerknął ponownie na książkę.
Czterysta lat. Zdawał sobie sprawę, że zarówno rycerze jak i Cyklonia istnieli od dosyć długiego czasu, ale żeby aż tyle… w dodatku przez cały ten czas walczono. Przerzucił następne kartki. Potem tym złym udało się opanować świat, ale w końcu ich władza została ukrócona, a Cyklonis chciała przywrócić dawny stan rzeczy.
- To jest jakieś takie trochę wtórne – skomentował, krzywiąc się nieznacznie.
A potem stwierdził, że równie dobrze może iść spać. Ziewając nie będzie za dobrze celować.
Galena widocznie była tego samego zdania, wnioskując z krzyków, które przez chwilę zdominowały wczesnoporanną ciszę, a które Finn praktycznie zignorował, zapadając w sen, w którym wszystko zdawało się krążyć obłędnie szybko.

***

Odetchnął głęboko rześkim, jeszcze pachnącym nocą powietrzem i uśmiechnął się mimowolnie czując zimny wiatr chłoszczący skórę i targający włosami.
Prawdę mówiąc nie przepadał za Cyklonią samą w sobie, za gorącem tchnących z rzek lawy znajdujących się na Pustkowiach, zapachem palonego bursztynu i wszechobecnym, gryzącym w oczy dymem. Tutaj, wyżej było znacznie przyjemniej.
- Dokąd teraz lecimy? – z kontemplacji wyrwał go głos Goshawka. Niski, chrapliwy, jakby ktoś uparcie tarł jednym kawałkiem skały o drugi.
- Wracamy – odpowiedział.
- Cyklonia? – wymamrotał Leery, patrząc na Ace`a z niejakim zawodem.
- Nie. I moglibyście z łaski swojej zwracać się do mnie z jakimiś tytułami – dodał zrzędliwie.
- Po co? I tak nie ma tutaj nikogo, co by wygadał – Goshawk wzruszył ramionami.
- A polatać bez ścigacza to byś nie chciał? – dowódca uśmiechnął się krzywo.
Nie byli przyjaciółmi. Przyjaciele zawsze sprawiali tylko nadmiar kłopotów, zmuszali do angażowania się w bezsensowne potyczki i ratowania kogoś z jego własnych opresji. A czasami też zdradzali. Lub trzeba było ich zdradzić.
Przyjaźń nie należała do opłacalnych rzeczy.
Szczególnie wtedy, kiedy człowieka oplatały inne więzy, daleko silniejsze od czegokolwiek innego na świecie.
- Czyli lecimy no… tam? – śniady Cyklonista skrzywił się z wyraźnym obrzydzeniem. – I co dalej? Przecież tam nie ma nikogo, z kim mielibyśmy walczyć, ani do kogo przegrywać…
- Ale za to jest czego pilnować – uśmiechnął się złośliwie. – A mam przeczucie, że będzie i przed kim…
Oby, dodał w myślach.
- Znaczy, że…
- Znaczy, że trzymamy się strategii, a wy zamykacie gęby – warknął.
Cykloniści spojrzeli po sobie, po czym zgodnie jak jeden mąż wyszczerzyli zęby.
- Tak jest, panie kapitanie!
Ace z trudem powściągnął chęć, aby obu zestrzelić. Potem musiałby ich szukać.

***

Wraz z nastaniem ranka przyszedł czas na rozpoczęcie planowania. Jednocześnie zbliżali się do fortu. Nikt nie chciał tracić czasu.
- A jeśli się nie uda? – wymamrotała niepewnie Piper, po raz kolejny sprawdzając wszystko.
- Uda się – prychnął Finn. – Jak się trzymamy twoich planów to się udaje. A jak się nie trzymamy, to improwizujemy.
Zamrugała, patrząc na niego, jakby widziała blondyna pierwszy raz w życiu.
- No co no? – odwrócił się. – Chciałem być miły, czy coś. Nie to nie…
- Finn ma rację – Aerrow nieśmiało położył dłoń na jej ramieniu – tym razem się uda.
- Ma się udać! – wykrzyknęła Galena, nie odwracając się nawet, zbyt zajęta trzymaniem statku w ryzach. Umiała pilotować, ale nie było nawet po co ją porównywać z Merbem. – A jak się nie uda, to powystrzelam!
- No to chyba nie mamy wyboru, nie? – wyszczerzył się blondyn. – No i przez radio złapałem to i owo, myślałem, że ktoś się wygłupia…
- Co? – spytała załoga jednym głosem, wbijając w niego spojrzenia. Zaczerwienił się lekko, zażenowany gwałtownym skoncentrowaniem uwagi na swojej osobie.
- No… - zaczął niepewnie. – Cykloniści tak jakby coś knują, znikli gdzieś razem z Ravess, Snipe znowu szkoli młodzików w Akademii. Dark Ace według tych z Terra Rex dał ciała do Harriera…
- Tego nadętego bufona? – prychnął Aerrow. - Przecież to zupełnie nie ta liga!
- Też mi się tak wydaje – wzruszył ramionami. – Ale Rex Guardians się nachwalić nie mogą, jak to zmusili go do ucieczki. Moim zdaniem po prostu znudziła go ta ich gadka zanim w ogóle do walki doszło…
- Ale co nam to właściwie daje? – spytał niepewnym głosem Junko.
- To, że być może nie będzie zbyt wielu obrońców w forcie. Nie możemy ryzykować… - tłumaczyła Piper. I w pewnym momencie zamilkła.
Zawsze ryzykowali, wykonywali rzeczy niebywałe w iście karkołomny sposób, wybierali najmniej spodziewane i najniebezpieczniejsze metody.
Storm Hawks, którzy nie chcą ryzykować.
Coś się kończy, uświadomiła sobie. Pewien etap z ich życia zniknął daleko za nimi, zostawiając ich na zakręcie.
I coś się zaczyna. Miała tylko nadzieję, że to będzie dobre coś.
Przed nimi powoli wyrastała spowita pierzastymi chmurami Terra o szarych, porośniętych świerkowym lasem wzgórzach i fortem obronnym o starych, wykutych ze skały murach i strzelistych wieżach.
Prawie jak zamek z bajki.
Mieli wielką nadzieję, że zwyczajem opowieści dla dzieci i ta skończy się dobrze.


***

Biegł kamiennym dziedzińcem, rozglądając się dziko. Gdzieś w tym miejscu musiał być Stork, tylko gdzie?! Zacisnął zęby. Muszą go znaleźć, nie pozwolą go więcej krzywdzić…
Zatrzymał się nagle, gdy w drzwiach do jednego z budynków zauważył znajomą sylwetkę.
- Witaj, Aerrow – uśmiechnął się podle. Jego oczy lśniły w ciemności niczym oczy demona.
- Zejdź mi z drogi! – wykrzyknął, aktywując oba sztylety.
- Najpierw musisz mnie pokonać – potężny, dwuręczny miecz rozbłysł szkarłatnym blaskiem.
Aerrow rzucił się na niego w furii, ale mężczyzna sparował atak, po czym zmusił go, żeby się cofnął.
- Dlaczego to robisz?! – Aerrow odskoczył i przyjął pozycję wyjściową. – Przecież ty…
- Jesteśmy wrogami, czyż nie? – natarł po raz kolejny, chłopak sparował uderzenie. – Przedstawienie musi trwać!
Oczy ponoć są zwierciadłem duszy. Nie mogą kłamać, zawsze odbija się w nich prawda. Mówiły więcej niż słowa. Uzupełniały mowę o wszystko to, co nie mogło zostać powiedziane na głos. Patrząc przeciwnikowi można było łatwo odgadnąć jego następny cios, zamiary.
Trudno było dostrzec to, co się kryło za dziwnymi, szkarłatnymi źrenicami mężczyzny. Teraz jednak, w połączeniu ze słowami…
Aerrow rozumiał, co przeciwnik ma na myśli. Rozumiał i szanował.
Kolejny sparowany cios, lśniący karminowym ogniem miecz uderza w kamień, powoli go topiąc, Ace stoi niebezpiecznie blisko, praktycznie ramię w ramię.
- Wschodnia wieża, czwarte piętro, czarne drzwi – wysyczał mu do ucha, po czym kopnął kompletnie zaskoczonego chłopaka w splot słoneczny.
Aerrow zwalił się na ziemię.
Mężczyzna powolnym krokiem, z kpiącym uśmieszkiem na twarzy zbliżał się, gdy rycerz próbował wstać.
- I to wszystko, na co cię stać? – zakpił i zaśmiał się złowrogo, mierząc w niego ostrzem.
- Jeszcze cię zaskoczę – zdołał wykrztusić. Skoro już są przy udawaniu, to Cyklonista mógłby udawać trochę mniej realistycznie.
Roześmiał się w odpowiedzi, dając mu tym samym czas na to, żeby na powrót stanąć na nogi.
Aerrow starał się odzyskać oddech i nie stracić przeciwnika z oczu. Przestąpił krok, potem następny. Rzucił się do ataku. Ace uchylił się zręcznie i chwycił go za rękę. Chłopak miał wrażenie, że jego nadgarstek znalazł się w imadle. Nóż sam wysunął mu się z ręki. Mężczyzna pociągnął silnie, obrócił miecz w ręku.
- Kryształ lodowy, idioto! – był tak blisko, że czuł jego oddech na swojej skórze, a mimo to ledwo słyszał jego głos. Uderzył nożem w wolnej ręce, zmuszając przeciwnika do przerwania uścisku. Ace sparował i odbił cios silnie, umożliwiając mu odskoczenie na pewną odległość.
Wsunął rękę do kieszeni, wymacał chłodny kształt kryształu i uniósł wzrok, napotykając spojrzenie mężczyzny. Stanowcze, przepełnione pewnością siebie, szkarłatne oczy.
Prawą rękę uniósł gotową do obrony, za pomocą lewej zdołał jakoś zamienić kryształy. Zmiana barwy aury była praktycznie niezauważalna.
- I co? – kpił dalej Ace. – Nie potrafisz nic więcej?
- Jeszcze się przekonasz! – warknął Aerrow i błyskawicznie zaatakował. Lśniąca fala energii pomknęła w stronę mężczyzny, który uniósł miecz by sparować.
Nawet by mu się to udało, gdyby nie pokrywający wszystko żarłoczną falą lód i szron.
Przywódca Storm Hawks nie czekając, aby podziwiać swoje dzieło, przebiegł obok znieruchomiałego przeciwnika, mgliście zastanawiając się, czy Dark Ace przypadkiem nie złapie kataru.


*kindżał – prosty miecz obosieczny o szerokim ostrzu i rękojeści zredukowanej do minimum, przeważnie stosunkowo krótkie (wyj. kama kaukaska, na której się oparłam). Chociaż równie dobrze mogli używać hiszpańskich claymore…