piątek, 10 kwietnia 2009

Część II: Rozdział I

Up, w końcu.

Wiele rzeczy było przeciwko mnie, zaczynając na braku czasu gwarantowanym przez uczelnię, poprzez dezercję wena, a kończąc na tym, że mój dzielny laptop zdołał zgubić windowsa. Nieszczęsny plik oczywiście był zapisany na dysku C, bo jakżeby inaczej. Przepadł w diabły, tak jak i trochę innego dobra, a odtwarzanie wcale nie było takie fajne.

Długość też nieszczególnie adekwatna do czasu, przez jaki trzeba było na notkę oczekiwać, ale mogę obiecać, że postaram się rozkręcić akcję na nowo, bo historia jest warta opowiedzenia.

Wenotwórczo też wpływają nowe odcinki SH, których jeszcze nie znam na pamięć XD

Zapraszam do lektury.



Część II

„Jaśniejsi od tysiąca słońc”

We are not the sons of God
We are not his chosen people now
We have crossed the path he trod
We will feel the pain of his beginning

Shadow fingers rise above
Iron fingers stab the desert sky
Oh behold the power of man
On its tower, ready for the fall

Knocking heads together well
Raze a city, build a living hell
Join the race to suicide
Listen for the tolling of the bell

Out of the universe, a strange love is born
Unholy union, trinity reformed


Brighter than a Thousand Suns; Iron Maiden



Rozdział I

“Owad w sieci”


Stork zamrugał niepewnie I usiadł, próbując dojść do tego, gdzie się znajduje i dlaczego. Pościel była świeża i pachnąca, nieco sprana i szorstka w dotyku, ale ciepła. Uniósł brzeg kołdry. Termos, a raczej kilka, dwa w nogach, dwa kolejne po bokach.

Puścił okrycie i spojrzał na swoje dłonie.

Ciągle był lekko otumaniony, a jego umysł zdawał się odizolowany od świata warstwą waty. Albo czegoś w tym stylu.


Zamrugał z lekkim zaskoczeniem. Poruszył palcami, obserwując je z zafascynowaniem.

Powinny przecież… wstrząsnął nim dreszcz i szybko odegnał niechciane myśli koncentrując się na zsuwaniu stóp z łóżka. Ktoś nawet przebrał go w piżamę.

Wstał, ostrożnie i powoli, przytrzymując się nocnego stolika. Nie był pewien, czy nie zakręci mu się w głowie.

Przeszedł powoli kilka kroków, po czym nieco raźniej ruszył w stronę łazienki. Potrzebował się umyć. Tym też z całą pewnością ktoś się zajął, co przyznał czerwieniąc się lekko, ale wcale nie umniejszało to potrzeby zanurzenia się w ciepłej wodzie. Przycupnięcia w rogu wielkiej wanny, wśród pachnących, lśniących tęczowo bąbelków, podkulenia nóg pod brodę i trwania tak, co jakiś czas tylko sięgając do kranu, żeby dolać nieco gorącej wody.

Wanna była zdecydowanie najbardziej komfortowym miejscem na całym statku. A co najważniejsze – najbardziej prywatnym. Kąpiel pozwalała odwlec nieuniknioną chwilę spotkania się z przyjaciółmi, wysłuchania przeprosin, pytań o samopoczucie i bezsensownej, nerwowej paplaniny. Wzdrygnął się.


Nie chodziło o to, że poczucie wdzięczności wzbudziło w nim niechęć wobec reszty Storm Hawks. Po prostu czegokolwiek by nie powiedzieli, to i tak sprawi, że w jego umyśle znów pojawią się wszystkie wspomnienia, które tak bardzo starał się zepchnąć gdzieś daleko, wymazać wszelkie dowody na to, że cokolwiek się stało…

Prychnął w bańki mydlane, mając szczerą ochotę wyśmiać samego siebie.

Nawet, jeżeli jego dłonie były teraz zdrowe i w pełni sprawne, to ślady minionych wydarzeń i tak pozostaną wyryte na rzeczywistości, niezmienne i trwałe niczym pomnik ze spiżu. Dowodem na to był chociażby łopocący na wietrze płaszcz w odcieniu tak ciemnej czerwieni, że wydawał się czarny, z misternie wyszytym symbolem karcianym na plecach, wiszący na sznurze do prania. Mgliście zastanawiał się, dlaczego w ogóle go wyprali. Spodziewali się mieć okazję oddać…?

Pokręcił głową.

Raczej dlatego, że po prostu nie mieli bladego pojęcia, co zrobić. A czas suszenia pozwalał odwlec chwilę decyzji.

Parsknął po raz kolejny, tęczowe bańki mydlane uniosły się w górę i prysły niczym złudzenia.

Wszyscy byli tchórzami.


Z ciężkim westchnieniem wynurzył się z letniej już wody i zaczął powoli wycierać puchatym ręcznikiem, próbując nie zastanawiać się, co będzie dalej. Ubrał się, równie niespiesznie, krzywiąc się nieco na widok własnego odbicia. Nawet w zaparowanym lustrze można było dostrzec, że przez tych kilka dni stracił na wadze, dotychczas dopasowany uniform wisiał na nim na poły śmiesznie, na poły żałośnie.

Odwrócił wzrok i wyszedł, mając szczerą nadzieję, że uda mu się przemknąć niepostrzeżenie z powrotem do swojego pokoju i zabarykadować tam na resztę dnia, mniejsza o posiłki i inne takie. Zawsze mógł się przekraść w nocy do kuchni, chociaż wątpił, czy miałby na to ochotę.

- Długo każesz na siebie czekać – drgnął i przystanął, gdy usłyszał nieznany głos, witający go w jego własnym pokoju. Zdumiewając siebie samego własną obojętnością spokojnie przyjrzał się nowej osobie na statku. Po chwili oderwał wzrok.

- Dziękuję – wymamrotał, starając się na nią nie patrzeć.

- Nie masz za co, jaszczurko.

- Ryzykowałaś życie razem z nimi, dla mnie…

- A co za różnica, dla kogo? – wzruszyła ramionami. – Słuchaj, nie pomogłam ani tobie, ani twojej drużynie dlatego, że miałam ku temu jakiś szczytny cel czy coś. Zrobiłam to, bo mogłam.

- Dlaczego?

- Co dlaczego? – burknęła, wyraźnie zirytowana.

- Co jest takiego niesamowitego w robieniu czegokolwiek tylko dlatego, że się ma taką możliwość? - pokręcił głową. – To przecież musiało wyglądać jak zaproszenie do popełnienia zbiorowego samobójstwa.

- Możliwość – uśmiechnęła się złośliwie, widząc, że nadal nie rozumiał. – Wolność polega na możliwościach dokonywania własnego wyboru. A to daje moc, jaszczurko. Nawet jeżeli decyzje prowadzą tylko i wyłącznie do zguby.

- To nadal wygląda po prostu głupio – przygryzł nerwowo wargę, gdy zrozumiał, to co przed chwilą powiedział. Powinien być miły, w końcu pomogła ratować mu życie…

Jednak kobieta zamiast się obrazić parsknęła śmiechem.

- Słuchaj, jaszczurko – powiedziała, gdy już uspokoił jej się oddech. Nonszalanckim gestem odpaliła papierosa, ignorując zupełnie fakt, że zmarszczył nos, czując gryzący zapach tytoniowego dymu. – Przestań się zamartwiać, bo to do niczego nie doprowadzi. Jesteś żywy i zdrowy. Tyle. Przyjmij fakt do wiadomości i zdecyduj, co teraz zrobić z tym fantem.

- Mogę zapytać… - wtrącił trochę nieśmiało – jak?

Zrozumiała w mig, nie musiał nazywać rzeczy po imieniu.

- Po prostu. – wzruszyła ramionami po raz kolejny. – Tak się złożyło, że miałam przy sobie kryształ leczący, to i się naprawiło twoje ręce.

- Piper nigdy nie mówiła o czymś takim – zmarszczył brwi, w końcu patrząc jej w twarz, mając nadzieję, że znajdzie tam odpowiedź.

- Bo i nie wiedziała, miała prawo, jest samoukiem. – Odetchnęła, matowa smuga dymu rozlazła się leniwie w powietrzu między nimi. – Te kryształy to rzadka rzecz, bo jednorazówki.

- Musiał być cenny.

- Cenny, nie cenny… nie twój dług, jaszczurko, więc przestań się w końcu przejmować. A. – Mruknęła, uderzając się lekko dłonią w czoło, jakby dopiero sobie o czymś przypomniała. – Reszcie powiedziałam, żeby na razie dali ci chwilę wytchnienia. Musisz odpocząć, nie?

- Dziękuję. – uśmiechnął się lekko. Istotnie, odpoczynek był przyjemną wizją. Dawał czas na to, żeby poukładać sobie po raz kolejny rozrzuconą mozaikę puzzli, którą nagle stało się jego życie.

***

Dni mijały leniwym tempem, minuta po minucie, sącząc się powolnie niczym zbyt gęsty kisiel z przewróconego kubka. Nuda wcale nie była najgorsza, co to to nie. Storm Hawks powitali ją niemalże z radością, bo ciekawe życie nagle okazało się przerażające i niebezpieczne. Letalne, jak to ujął Stork, kiedy odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu w grupie.


Cisza była jedną ze zmian, które nadeszły powoli i z pozoru niezauważenie, by w najmniej oczekiwanym momencie uderzyć z siłą cyklonu prosto w najczulszy punkt.

Nowa strategia wojsk Cyklonii, nowi wrogowie. Nowi Storm Hawks.

A przynajmniej tak to wyglądało z punktu widzenia Piper, która starała się obiektywnie ocenić przyjaciół.

Junko ciągle był nieśmiały i wpadał w zakłopotanie, gdy znajdował się w centrum uwagi, ale gdzieś zniknęła jego urocza gapowatość, która czyniła Wallopa pociesznym. Teraz… chyba nie chciałaby go zobaczyć w walce. Coś pękło, widać to było w jego spojrzeniu.

Aerrow wydawał się ciągle gryźć porażką, a najmniejszy popełniony błąd, chociażby tak idiotyczny jak upuszczenie kubka wprawiał go w stan bliski frustracji. Od wszystkich dookoła wymagał perfekcji, a jeżeli coś nie wychodziło wpadał we wściekłość – na siebie.

A ona nic nie mogła na to poradzić, bo po prostu nie chciał rozmawiać.

Finn ciągle chrzanił same bzdury, ale jakoś tak bez przekonania, za to z tym szczególnym błyskiem oczach, który mówił o tym, jak bardzo bał się przerwać potok słów. To w końcu jedna z nielicznych rzeczy, które nie zmieniły się na Kondorze.

Paplanina i Radarr, pomyślała, gładząc kudłate nie-zwierzę po łebku.

***

- Ty wiesz, że ja nadal nie wiem, po co latamy z jednego końca Atmosji na drugi? – mruknął zrzędliwie Leery. – W dodatku zimno mi.

- Przestaniesz w końcu zrzędzić jak stara baba? – burknął Dark Ace, starając skoncentrować się na locie, a nie na komentarzach podwładnych.

- Wiesz, po ostatnim to tobie i może się podobać robienie za kostkę lodu, ale ja jestem ciepłolubny… - odpowiedział, po czym pobladł i wytrzeszczył oczy, gdy doszło do niego, co właściwie powiedział.

Bo Ace bardzo nie lubił, gdy przypominało mu się to, co zdarzyło się jakiś miesiąc temu w Greymount. Głównie dlatego, że przez następny tydzień siąpił nosem.

- Przelecisz się zaraz bez ścigacza… spadochron też odetnę – wysyczał wściekle.

- Jak rozumiem teraz udajemy płoteczki przed Absolute Zero? – zapytał beznamiętnym tonem Goshawk, odwracając uwagę przywódcy od zamiaru zamordowania podwładnego.

Odpowiedziało mu skinienie głową.

- To może być problem.

- Boisz się bandy kundli? – uśmiechnął się złośliwie Leery.

- Nie. Przegranie do nich może przerastać nasze możliwości improwizacji…

- Niedocenianie podniebnych rycerzy może się źle dla ciebie skończyć – odpowiedział mu tonem mędrca.

- A przecenianie skończy się wrzodami – burknął Goshawk.

- Czy możecie łaskawie przestać urządzać tu sobie kółko plotkarskie? – wysyczał Ace, mając powyżej uszu przekomarzania się podwładnych.

- A co innego mamy do roboty? Przylatujemy, wszczynamy walkę, odlatujemy. I tak w kółko… - znudzonym gestem oparł się o kierownicę ścigacza, ignorując cały paragraf przepisów tyczących się właściwego użytkowania pojazdu i wbił spojrzenie dwukolorowych oczu gdzieś w panele sterujące, jakby spodziewał się tam znaleźć coś godnego zainteresowania.

- To już będzie ostatni raz, reputacji napsuliśmy sobie dość.

- Oh?

- Po wykonaniu zadania wracacie bezpośrednio do Cyklonii i meldujecie się u pani Cyklonis, wyznaczy wam odpowiednie zadania – kontynuował Ace, ignorując całkowicie cokolwiek, co Leery chciał powiedzieć.

- A ty? – Goshawk pytająco uniósł brwi.

- Ja mam jeszcze coś do załatwienia – uśmiechnął się w mało przyjemny sposób tym rodzajem uśmiechu, na widok którego budynki zaczynały się trząść w posadach, a ludzie zamieniali się w dosyć bezmyślną galaretę ze strachu.

Rozsądnie postanowili nie pytać więcej, ani nawet nie odzywać się, pozwalając przełożonemu zatopić się we własnych myślach.

Po prostu nie było sensu ryzykować życiem, gdy Ace był w tym nastroju.

***

Cyklonis beznamiętnym wzrokiem po raz kolejny prześlizgnęła się po ostrych skalistych klifach wynurzających się z otchłani, pośrodku które znajdowała się stolica jej imperium i zmarszczyła nos. Nie przyzwyczaiła się do duszącego zapachu rozgrzanego powietrza, palonego krzemu i bursztynu, mimo że na balkonie spędzała coraz więcej czasu, opierając wyprostowane ręce na barierce. Wszystko, byle tylko nie siedzieć na przeklętym tronie dłużej, niż było to konieczne. Szczególnie, że coraz częściej w okolicy kręcił się Tiferet, przy którym zmienianie pozycji w poszukiwaniu najbardziej komfortowej nie było wskazane. Żadnych oznak słabości, żadnego wahania. Inaczej sieć intryg, jakimi starała się opleść „sojusznika” stanie się widoczna i wszystkie starania pójdą na marne. Nie mogła zaryzykować, potrzebowała jego wsparcia, a raczej wsparcia potęgi, która za nim stała.

Bo ani ona, ani cała Cyklonia nie cofną się przed niczym, co mogłoby im pomóc w ujęciu Atmos w śmiertelny uścisk. I zaciśnięcia pięści.


- Czy twój czarny as jest rzeczywiście godny swego miana? – powstrzymała drgnięcie, gdy usłyszała chłodny głos za sobą.

- Co masz na myśli? – zapytała, nie odwracając się.

- Jak ja asa, Ace podejrzanie często odnosi porażki – gdyby teraz się obejrzała z całą pewnością zobaczyłaby ironiczny uśmieszek na jego wąskich wargach.

- Nic, co się do tej pory stało nie miało jakiegokolwiek znaczenia – odwróciła się, gorące powietrze rozwiewało jej włosy i poły płaszcza, nadając niesamowity, bardziej pełen mocy wygląd. Dobrze.

- Ależ miało, Cyklonia traci w oczach świata – zmarszczył lekko brwi, a z jego idealnej twarzy nie zniknął pogardliwy uśmieszek. – Niedługo nikt nie będzie się nią przejmował. Czy tego chcesz, pani?

- Odwrócą wzrok, a wtedy uderzymy – odpowiedziała bez wahania, wbijając w niego chłodne spojrzenie.

- A do tego czasu? – podszedł blisko, za blisko, naruszając wyraźnie jej przestrzeń osobistą. – Do tego czasu Cyklonia stanie się pośmiewiskiem a nie zmorą! Wszystko, co budowali twoi przodkowie runie w gruzach, zostawiając cię samą w państewku na skalnym urwisku, moja pani.

- Wszystko jest pod… - zaczęła, ale nie dał jej skończyć. Barierka wbijała jej się w plecy, a rozwiane włosy wpadały do oczu. Szale wagi przechyliły się.

- Pod kontrolą twojego drogiego podwładnego, który całą swoją energię poświęca do zwalczania grupy dzieciaków. – uśmiech poszerzył się. – A co i tak mu nie wychodzi.

- Storm Hawks są bez znaczenia, nie warto się nimi przejmować.

- Czyżby? Wszystko, co w jakiś sposób przeszkadza jest warte uwagi. Pchły w końcu przenoszą różne choroby, prawda?

- Kiedy przyjdzie pora zostaną zniszczeni jak cała reszta – powiedziała stanowczym głosem. Przynajmniej miała nadzieję, że tak zabrzmiał. Niemal słyszała, jak sieć intryg pęka po nici z suchym trzaskiem.

- Mam więc nadzieję, że ten czas nastąpi szybko, pani – skłonił się lekko. – Tymczasem pozwól mi, że to ja zajmę się główną częścią ofensywy, dając twemu asowi wolną rękę, jeżeli chodzi o polowanie na jego ulubioną zwierzynę.

Nie mogła odmówić, odmowa znaczyłaby, że odtrąca jego oddziały, których potrzebowała. Ale nie tylko ona miała swoje własne cele.

Z trudem powstrzymała się przed przygryzieniem wargi.

Właśnie zauważyła sieć pajęczą, pośrodku której się znajdowała.

I to nie ona była pająkiem.